Wakacje pełną gębą - Maciej Nowak Co jest grane nr 34 dodatek do Gazety Stołecznej nr 192
Wszystkim, którzy wakacje spędzać musząca murach stolicy, pragnę zepsuć nastrój jeszcze jednym adresem, którego nie należy omijać. Myślę o kultowym w pewnych kręgach lokalu od kilku lat ściągającym publiczność z całego Wybrzeża do Sasina koło Łeby.
Nie można tutaj dostać się przez przypadek. Do malutkiej wioski nieopodal zjawiskowej latarni morskiej w Stilo prowadzi kręta, wyboista i naprawdę zniechęcająca droga. A mimo to nieraz zdarzyło mi się, że parking przed restauracją nie zmieścił samochodów wszystkich chętnych.
Ewa to według niektórych rankingów najlepsza w kraju restauracja serwująca polską kuchnię. Mieści się w zwykłym, niczym nie wyróżniającym się wiejskim domu. Mnie najbardziej smakuje tutaj pstrąg po polsku, czyli rybka wielkości małego łososia, gotowana w wonnych ziołach, na stół podawana oprószona posiekanym jajkiem na twardo i skąpana w świeżym masełku. Rewelacyjne są zupy, m.in. rybna, oraz chłodnik litewski, robiony tak, jak należy - na rosole z posiekaną pieczenią cielęcą. Niezapomniane przeżycia zapewnia też opiekana na ruszcie golonka o skórce złotej jak bursztyn i chrupkiej jak świeża bułeczka. Towarzyszy jej sześć domowych sosów, z których nie wolno przegapić cumberlanda, wytwornej konfitury z czerwonych porzeczek. Spróbujcie też delikatnego móżdżku po polsku i równie muślinowych śledzi w sosie śmietanowo-musztardowym. Podają je zawsze na przystawkę jako nie wliczaną do rachunku premię od firmy. Ewa to rodzinne przedsięwzięcie państwa Dmochowskich, którzy na przełomie lat 70. i 80. wyemigrowali z Trójmiasta. Pani Ewa jest historykiem sztuki, jej mąż Marcin - inżynierem rolnictwa. Najpierw przez kilka lat żyli ze szklarni, ale gdy pewnej mroźnej nocy zepsuł się piec ogrzewający plantację, rankiem obudzili się jako bankruci. Wtedy zdecydowali się poprowadzić restaurację. Ale od razu nie była to zwykła knajpa. Gdy wchodzimy tu, odnosimy wrażenie, że znaleźliśmy się w prywatnym mieszkaniu: kilka stolików, kominek, regał z książkami, merdający ogonem pies, a na ścianach oryginalne ryciny Gustave'a Dore. Ów przedziwny pokój restauracyjny w okresie zimowym, kiedy drogi zawiane, służy zwykłym domowym funkcjom dla licznej rodziny. Pół roku temu pośród lutowych mrozów jechałem w odwiedziny do przyjaciół do Łeby. Łakomstwo sprawiło, że mimo czekającej mnie gościny postanowiłem wpaść na małe co nieco do Sasina. A był to czas gwałtownych wichrów i gdy zagłębiłem się w plątaninę wąskich dróg, okazało się, że wiatr pozrywał linie energetyczne i cały pomorski świat pogrążył się w ciemności. Prądu nie było również w Sasinie, lecz w zamian los zaoferował mi widok niezapomniany - okna domu, w którym mieści się restauracja rozświetlone były złotą łuną rozpalonego kominka. W blasku ognia przy stoliku siedziała patronka knajpy i wraz z dziećmi grała w loteryjkę. Proszę państwa, tego sielskiego widoku szczęśliwej rodziny pośród zasp śniegu nie są w stanie zohydzić nawet tabuny turystów, którzy letnią porą po prostu okupują restaurację państwa Dmochowskich, a stolik trzeba rezerwować z wyprzedzeniem.